Kamil Kruk | Trzydzieści procent mojego życia straciłem przez kontuzję
Ma dopiero dwadzieścia lat, a przeszedł w piłkarskim życiu tyle, ile niejeden weteran ligowych boisk. Pomimo przeciwności losu stale brnie przed siebie, walcząc o piłkarskie marzenia. Zapraszamy na długą rozmowę z wychowankiem Akademii Piłkarskiej KGHM. Będzie nie tylko o piłce, ale i dorastaniu z dala od domu, chwilach zwątpienia w momencie kontuzji, czy planach na przyszłość.
2 sty 2021 20:47
Fot. akademiakghm.com
Autor akademiakghm.com
Udostępnij
Akademia
Twoim pierwszym klubem był Lubuszanin Drezdenko, którego nazwa niewiele mówi sympatykom piłki nożnej w Polsce.
- Zgadza się. Mogę jednak powiedzieć, że Lubuszanin nie jest aż tak anonimowy. Grało w nim kilku zawodników, którzy przebili się na szczebel centralny, a chyba najbardziej znaną postacią w historii klubu jest Łukasz Fabiański.
O proszę.
- Mimo wszystko klub opiera się na zawodnikach lokalnych. Swego czasu święcił swoje małe sukcesy. Z tego co mi opowiadał mój świętej pamięci wujek Robert Jankowski, były gracz Lubuszanina, kiedyś do Drezdenka przyjeżdżały naprawdę mocne zespoły. Mam tutaj na myśli Amicę Wronki czy nawet Legię Warszawa, gdy w ramach rozgrywek Pucharu Polski, przyszło im się mierzyć z naszą drużyną.
A jak się zaczęła Twoja przygoda w tym klubie?
- Z czysto prozaicznego powodu. Moja mama tam pracowała i to ona przyprowadziła mnie na pierwszy trening. Miałem wtedy jakieś pięć lat, gdy po raz pierwszy pojawiłem się na zajęciach u trenera Ireneusza Fotka. Nie było wtedy mojego rocznika, więc przyszło mi trenować z trzy lata starszymi chłopakami. Musiało więc minąć trochę czasu, aż oficjalnie mogłem występować w jakichkolwiek rozgrywkach.
Ale w tym czasie systematycznie robiłeś postępy?
- Zgadza się. Jakoś w wieku dziesięciu lat dostawałem już w miarę regularnie zaproszenia na kadrę wojewódzką. Jako zawodnik Lubuszanina jeździłem więc na konsultacje województwa lubuskiego, a później okręgu gorzowskiego. Po jakimś czasie, w trakcie jednego z turniejów, zauważył mnie Pan Andrzej Brzeżowski, który wtedy pracował w klubie z Gorzowa i zaproponował mnie i moim rodzicom, abym przynajmniej raz w tygodniu pojawiał się u nich na treningach.
To nie była zapewne łatwa decyzja jednakowo dla Ciebie, ale przede wszystkim dla rodziców?
- Oczywiście. Co prawda Gorzów nie leży daleko od mojej rodzinnej miejscowości, bo ja sam nie pochodzę z Drezdenka, tylko małej wioski Trzebicz, znajdującej się tuż obok. Jakby jednak nie patrzeć, takie dojazdy to już jest pewne przedsięwzięcie logistyczne, ponieważ to około czterdziestu kilometrów w jedną stronę i to po kilka razy w tygodniu. Dlatego w pewnym momencie moja mama zrezygnowała zupełnie z pracy zawodowej i woziła mnie na treningi. Nie miałem jednak nałożonej jakieś presji, że mam iść w kierunku piłki nożnej czy nawet sportu. Po prostu moi rodzice widzieli, że sprawia mi to ogromną radość i dlatego zdecydowali się mnie wspierać.
Musiałeś im być bardzo wdzięczny w tym czasie?
- Zgadza się. Dzięki ich pomocy, ale i także namowom Pana Andrzeja mogłem dalej się rozwijać. Moim kolejnym klubem był PUKS Maksymilian Gorzów i choć byłem tam tylko pół roku, to pomogło wykonać kolejny krok do przodu. Miałem wtedy jedenaście lat i dla mnie liczyło się przede wszystkim granie. Kompletnie nie miało znaczenia, że czasem te boiska nie wyglądały jak trawiaste, a i zdarzyło się przebierać w baraku zamiast szatni. W Gorzowie była bardzo dobra atmosfera, którą zbudował Pan Brzeżowski i dlatego, kiedy przeszedł do Impulsu Wawrów, ja poszedłem za trenerem.
W takim razie jak wyglądał kolejny etap Twojej edukacji piłkarskiej?
- W Wawrowie mieliśmy naprawdę ciekawą drużynę. Wraz z ze mną przyszedł Kuba Brzeżowski, na miejscu byli Maksymilian Trepczyński czy Mateusz Kulchawy, no i przede wszystkim trener Andrzej. To właśnie on nawiązał kontakt z Akademią Piłkarską KGHM Zagłębie, dzięki czemu mogliśmy przyjeżdżać do Lubina i rozgrywać na miejscu mecze kontrolne. A tuż po nich czekała na nas nie lada atrakcja, bo wyprowadzaliśmy jako eskorta zawodników pierwszego zespołu na murawę.
Dla młodego chłopaka musiało być to naprawdę duże przeżycie.
- Zdecydowanie. Pamiętam, gdy miałem taką możliwość po raz pierwszy, to szedłem w parze z Łukaszem Madejem, wówczas graczem GKS Bełchatów. Za drugim razem zaś udało się wyprowadzać Szymona Pawłowskiego. Czyli w obu przypadkach trafiłem na skrzydłowych.
A same mecze z drużynami akademii jak wspominasz?
- Mieliśmy wtedy naprawdę dobrą ekipę. Tworzyli ją wspomniany Kulchawy, który później miał nawet debiut w Chrobrym Głogów, Michalski swego czasu gracz Górnika Zabrze czy GKS Katowice, Pawłowski i Pakuła występowali w Lubinie, Karol Gardzielewicz był w Miedzi Legnica. Nie mieliśmy się czego wstydzić w starciu z renomowanym rywalem, dlatego wyniki w tych sparingach uzyskiwaliśmy bardzo dobre.
W międzyczasie realizowałeś się również na arenie międzynarodowej, biorąc udział w rozgrywkach Danone Cup. Jak to wspominasz?
- Najprościej całą przygodę można podsumować stwierdzeniem „Remis i w wygrana w karnych” (śmiech). Ale po kolei. Zaczęło się oczywiście od eliminacji, gdzie wystąpiliśmy jako OZPN Gorzów Wielkopolski. Te przeszliśmy jak burza, bo mieliśmy dobrą drużynę. Dostaliśmy się więc do rozgrywek ogólnopolskich i tam już było ciężej. Trafialiśmy na naprawdę uznane marki, jak choćby Stomil Olsztyn czy GKS Bełchatów, ale dzielnie walczyliśmy i udało się wyjść z grupy. No i potem zaczęła się faza play-off i jak już wspomniałem wcześniej, każdy mecz rozstrzygaliśmy na swoją korzyść w konkursie rzutów karnych. I tak aż do finału, gdzie czekała na nas Kosa Konstancin, czyli klub Pana Romana Koseckiego. Pamiętam, że było to zacięte spotkanie. W końcu mamy rzut rożny i nietypowo dla mnie, udaje się w pole karne. Zawsze bowiem szedł Sebastian Walukiewicz, a ja zostawałem, asekurując tyły. Sebastian jednak chwilę wcześniej powiedział, że może tym razem to ja spróbuje, a on w tym czasie złapie trochę oddechu. Tak zrobiłem i za chwilę piłka leciała już w moim kierunku. Zamknąłem oczy, uderzyłem, a jak otworzyłem je z powrotem, to piłka była już w siatce. W ten sposób wygraliśmy ogólnopolskie finały Danone Cup i w nagrodę mieliśmy pojechać na Mistrzostwa Świata.
Które ostatecznie odbyły się w Warszawie?
- Zgadza się. Długo czekaliśmy na decyzję, gdzie przyjdzie nam wyjechać. Brano pod uwagę różne kierunki, między innymi Japonia, ale okazało się, że mistrzostwa odbędą się w Warszawie. I tak była duża euforia, bo to dla nas ogromne przeżycie. Mieliśmy bowiem wystąpić na Stadionie Narodowym. Ostatecznie rozegrano tam tylko rundę finałową, wcześniej mecze były na Bemowie, ale i tak na samo wspomnienie tego dnia, czuje ciarki na plecach. Po drodze rywalizowaliśmy z Portugalią, Senegalem, Australią, Arabią Saudyjską i niestety, nie wyszliśmy z grupy, choć było bardzo blisko. Na narodowym zagraliśmy więc o miejsce siedemnaste. Na trybunach ponad czterdzieści tysięcy ludzi, pełna oprawa jak przy najważniejszych wydarzeniach, doping przez całe spotkanie. Naszym przeciwnikiem była Irlandia i finalnie wygraliśmy w karnych. Co mogę powiedzieć, super doświadczenie i wspomnienia na całe życie. Ambasadorem Danone Cup był przecież sam Zinedine Zidane.
Jak ostatecznie trafiłeś do Lubina?
- Nie było to tak od razu. Pierwszym zawodnikiem, który przeniósł się do akademii Zagłębia Lubin był Kuba Brzeżowski. Ja z kolei jeździłem na treningi do trenera Wojno, a dopiero później zgłosiłem się do naborów do gimnazjum. Odbywały się one w kilku etapach i z racji tego, że trenerzy już mnie trochę znali, w tym pierwszym nie musiałem brać udziału. Wystąpiłem dopiero w spotkaniu kontrolnym, które rozgrywane było w Legnicy. Wtedy na ten etap przyjechało bodajże trzydzieści osób. Podzielono nas na dwie drużyny po jedenastu, dodatkowo z rezerwowymi i graliśmy między sobą. Pamiętam, że podczas meczu było wielu trenerów analizujących naszą grę. W tamtym spotkaniu zaprezentowałem się całkiem nieźle, strzelając jako obrońca dwie bramki. Po jakimś czasie trener Andrzej przekazał mi, że decyzją dyrektora Jurkiewicza zostaje przyjęty do akademii. Spodziewałem się tego, ale mimo wszystko poczułem dużą radość. Wiedziałem także, że wiąże się to z przeprowadzką do Lubina.
W 2013 rozpoczynasz więc naukę w lubińskim gimnazjum. Jak wyglądały początki?
- Trafiłem do drużyny, której trenerami byli Stanisław Kwiatkowski i Emil Nowakowski. Obaj Panowie bardzo duży nacisk kładli na technikę, więc większość zajęć była z piłką przy nodze. Mieli ciekawe podejście, bo pamiętam, że pozwalali nam kiwać się w każdej strefie boiska. Nawet w polu karnym! Nie było więc wybijania piłki na oślep, tylko wyprowadzenie albo rozegranie. Te lata więc na pewno wiele dały mi w tym aspekcie. Nie mówię jednak, że miałem jakieś wielkie braki, bo w Wawrowie podobne metody stosował trener Brzeżowski. Po prostu intensywność zajęć, a także codzienna praca nad techniką użytkową wniosły mnie i kolegów na jeszcze wyższy poziom.
Po jakimś czasie doszedł jeszcze Piotr Stańko i on także kontynuował tę myśl szkoleniową. Tamten okres kojarzy mi się z taką sceną, gdzie dzień w dzień stajemy z piłką na linii i do połowy i z powrotem prowadzimy ją w różny sposób. Tak się bowiem zaczynał każdy trening.
Czy w tym okresie zaliczyłeś największy przeskok?
- Wtedy tak naprawdę rozwijałeś się z treningu na trening. Dla młodego chłopaka było to naprawdę coś niesamowitego. Mocny bodziec do pracy, bo każdego dnia chciałeś więcej i więcej. Niestety dla mnie, bardzo szybko złapałem pierwszą poważną kontuzję i przez dziesięć miesięcy nie mogłem trenować.
Co to był za uraz?
- Miałem trzynaście lat, gdy zaczęły się moje pierwsze problemy zdrowotne. Początkowo objawiało się to bólem pięty, który jak to młody chłopak kompletnie ignorowałem. Z czasem ból zaczął się nasilać, a w końcowej fazie nie mogłem nawet truchtać. Wówczas zdałem sobie sprawę, że to jednak coś poważniejszego i z rodzicami udaliśmy się do lekarza. Najpierw trafiliśmy do doktora Michalskiego, który jak zobaczył zdjęcie z prześwietlenia, to od razu powiedział, że z takim urazem mógłbym pograć jeszcze ze dwa tygodnie. Później, to trzeba by już robić rekonstrukcję, taką miałem dziurę w pięcie. Nie powiem, trochę mnie to podłamało. Wróciliśmy z rodzicami do domu i zaczęliśmy się zastanawiać nad najlepszym rozwiązaniem. Z pomocą przyszła nam ciocia, która pracowała w szpitalu i to dzięki niej udało się dostać na wizytę do kolejnego lekarza. Następne zdjęcie, ta sama diagnoza i decyzja o innowacyjnym zabiegu. Uszkodzone miejsce zostało wypełnione specjalną masą, mającą zabezpieczyć stopę. Wszystko jednak skończyło się dobrze i po kilku miesiącach wróciłem do piłki.
Czy w jakiś sposób zmieniło to Ciebie, a może podejście do piłki?
- Mocno przeżyłem pierwszą kontuzję. Może dlatego, że w tamtym czasie panowała taka opinia, że w moim wieku i na tym etapie tracąc rok, tak naprawdę tracić jakby pięć lat edukacji piłkarskiej. Siedziało to we mnie. Dlatego, gdy tylko pojawiła się możliwość powrotu do treningów, ostro wziąłem się do pracy. Początkowo mogłem tylko wykonywać ćwiczenia wzmacniające na salce i tam spędzałem długie godziny z Jarkiem Morochem, a później Jackiem Piegzą. To jednak ukształtowało we mnie kulturę ciężkiej pracy, co pozostało we mnie do dziś.
Czy były jakieś inne plusy tej kontuzji?
- To były też okres, w którym młodym chłopakom mówi się: albo piłka, albo nauka. Oczywiście, bardzo chciałem wrócić do sportu i mocno wierzyłem, że tak się stanie, ale trzeba było zadbać również o szkołę. W czasie rehabilitacji postawiłem mocno na edukację. Był to niejako substytut sportu, gdyż musiałem się po prostu czymś zając. W wolnym czasie przyswajałem więc wiedzę podręcznikową, trochę czytałem, starałem się poszerzać horyzonty. Efektem tego były lepsze stopnie w szkole.
Udało się jednak wrócić. Jak wyglądały Twoje początki po kontuzji?
- Tak naprawdę załapałem się już na końcówkę sezonu. Po kilku tygodniach przeszliśmy do drużyny trenera Piotra Błauciaka. Dobrze wspominam tamten okres, bo ten szkoleniowiec mocno zbudował mnie psychicznie. Zaufał mi i starał się na każdym kroku podnosić moją pewność siebie. To właśnie on starał się ze mnie zrobić takiego prawdziwego kapitana, lidera. I choć opaskę nosiłem już od początku mojej przygody z Zagłębiem Lubin, to takich cech przywódczych nabrałem właśnie za trenera Piotra. Jest niezwykle wyrazistą osobą i przede wszystkim bardzo dobrym człowiekiem. Swoją postawę i charyzmę chciał przenosić na innych i myślę, że to mu się udawało. Dużo się od niego nauczyłem.
Dość szybko się odbudowałeś, bo z tego co widzę, w latach 2014-2016 grałeś w młodzieżowych kadrach Polski?
- Zaczęło się od kadry U – 15 i jeśli dobrze pamiętam, jeździłem na konsultację z Oskarem Szymkowiakiem i Kuba Brzeżowskim. Generalnie kilka razy pojechałem na konsultację i jakiś czas później na turnieju na Słowacji dostałem szansę debiutu. Na pewno wyróżnienie w tamtym czasie, ale i nauka profesjonalizmu. Pamiętam, że wrażenie na mnie zrobiła cała organizacja kadry. Przecież ja jeszcze kilka lat wcześniej w Wawrowie, grałem na piaszczystych boiskach czy przebierałem się w prowizorycznej szatni. A tu, spaliśmy w dobrych hotelach. Wszystko w szatni było przygotowane na nasz przyjazd, od koszulek, po odżywki czy owoce po meczu. Mogłeś poczuć się naprawdę wyjątkowo i choć byłem wtedy jeszcze młody, to po raz pierwszy dotarło do mnie, co daje występ z orzełkiem na piersi.
Jak wspominasz okres, w którym Twoim trenerem był Paweł Karmelita, dzisiejszy asystent Martina Seveli?
- Zdecydowanie bardzo ciekawy czas! Trzeba wiedzieć, że Trener Karmelita mocno się zmienił na przestrzeni lat. Kiedyś reagował bardziej żywiołowo, gestykulował przy ławce rezerwowych, czasem nawet krzyczał. Dziś pracuje zupełnie inaczej, co pokazuje, że nie tylko my jako zawodnicy się zmieniamy, ale i nasi szkoleniowcy ciągle ewoluują. Być może to też kwestia zespołu jaki miał, bo nie byliśmy łatwym rocznikiem do prowadzenia. Trener przychodził do nas chyba z drużyny rezerw, albo Młodej Ekstraklasy, gdzie miał nieco starszych zawodników. Zresztą, czasem w żartach wspomni, że „Praca z nami bardzo wiele go nauczyła” (śmiech). Gwoli ścisłości, my mu zadania nie ułatwialiśmy, ale to brało się też z naszego wieku. Na pewno jednak cechuje go ogromny profesjonalizm, bo tak jak u trenera Błauciaka, na treningach mieliśmy wszystko dokładnie rozpisane. W ten sposób nie traciłeś zupełnie czasu, co moim zdaniem jest ogromnie ważne. Organizacyjnie top i do tego naturalna charyzma. Wchodził do szatni i była po prostu cisza. Z drugiej strony, potrafił w tym wszystkim znaleźć balans i umiał rozgraniczyć kiedy jest czas na ciężką pracę, a kiedy na żarty. Dużo trenerowi zawdzięczam.
A coś konkretnie, bo widzę, że nie chcesz jednoznacznie odpowiedzieć?
- Hmm. Pamiętam szczególnie taką jedną sytuację, gdy rozgrywaliśmy mecz i jak to za młodego, chcieliśmy bardzo szybko strzelić bramkę. Zamiast więc spokojnie rozgrywać od defensywy, jak starał nam się wpajać trener, ja posyłałem długie piłki do przodu. Co było czasem kompletnie bez sensu. W którymś momencie, po jednym z takich zagrań usłyszałem tylko, jak trener krzyczy przez całe boisko: „Kruk”!
Jedno słowo. I to było jak takie otrzeźwienie. W końcu dotarło do mnie to, co od dłuższego czasu tłumaczył szkoleniowiec. Nie „laga do przodu”, tylko cierpliwe i spokojne rozegranie.
Po jakimś czasie przejął was trener Dobi. Jak wspominasz pracę z obecnym szkoleniowcem Widzewa Łódź?
- To był taki moment próby znalezienia złotego środka. Od żelaznej dyscypliny, która cechowała trenera Karmelitę, przeszliśmy trochę bardziej w stronę swobody. Trener Dobi starał się nam tłumaczyć pewne zależności boiskowe. Mnie na przykład mówił, że nie muszę być w każdej strefie podczas gry. Żebym nie biegał aż tyle, bez sensu, ale za to starał się być bardziej ekonomiczny.
A jak wtedy wyglądało Twoje życie? Kto się Tobą opiekował z dala od domu?
- Nie zostałem zakwaterowany tak jak większość chłopaków w bursie, tylko na wynajmowanym mieszkaniu z Panem Andrzejem Brzeżowskim, który przeniósł się do Lubina wraz z synem. Razem z nami byli także Mateusz Kulchawy i Maciek Gasek. Po czasie doszedł jeszcze Patryk Maciejewski, więc było nas pięciu młodych i jeden opiekun. Mam duży szacunek do Pana Andrzeja, bo proszę sobie tylko wyobrazić, jak to jest żyć na co dzień z pięcioma chłopakami. I to jeszcze nastolatkami, w dość w burzliwym wieku. My zajmowaliśmy jeden pokój, gdzie na małej przestrzeni mieliśmy poustawiane łóżka obok siebie. Trener zaś miał do dyspozycji drugie pomieszczenie. Czasem miewaliśmy naprawdę głupie pomysły, ale Pan Andrzej umiał w tym wszystkim trzymać dyscyplinę. Wymagał od nas, abyśmy spełniali wszelkie obowiązki domowe, uczyli się, dbali o czystość czy ogólny porządek w mieszkaniu. Gorzej z tym było, gdy wychodził do pracy i wówczas zdarzały się kłótnie, co zresztą jest normalne u nastolatków. Ogólnie jednak trzymaliśmy się razem, pomagając sobie nawzajem. Po jakimś czasie też, z uwagi na wyjazd Kuby Brzeżowskiego i jego taty do Holandii, wyprowadziłem się na stancję. W czasach liceum, gdy już byłem trochę starszy, wynająłem mieszkanie, które zajmuje do dziś.
Jeszcze w gimnazjum zaś doznałeś drugiej poważnej kontuzji.
- Niestety. Pęknięta kość śródstopia. To już było za trenera Marcina Cilińskiego i faktycznie, byłem wtedy w trzeciej klasie gimnazjum.
Można się załamać?
- Na pewno nie jest to przyjemne doświadczenie, ale mimo wszystko uczy pewnej pokory. Pierwszy uraz zmienił moje podejście do profilaktyki. Od tamtego momentu dużą wagę przywiązywałem do tego, aby być odpowiednio wcześniej przed treningiem i wykonać pewną rytunę. Czy to na klubowej salce, czy siłowni. Tutaj również słowa podziękowania należą się trenerowi Błauciakowi, który „zaszczepił” we mnie właśnie tę systematykę. Dlatego przy drugiej kontuzji było mi już łatwiej.
Słyszałem, że w tym czasie bardzo dużo pracowałeś indywidualnie, wręcz trzeba Ciebie było wyganiać do domu.
- Mogło tak być.
Z drugiej strony ta sama osoba powiedziała mi, że jesteś zawodnikiem, który czyni postępy praktycznie z dnia na dzień. Padły słowa „Kamilowi wystarczyło pewne ćwiczenia pokazać tylko raz, a on za chwilę robił to z niesamowitą łatwością”.
- To miłe, dziękuję. Choć wydaje mi się, że nie tylko ja taki byłem. Czasami rzeczywiście podchodziłem do pewnych rzeczy zbyt poważnie i wtedy „Porębka” wiódł prym w docinaniu. A dziś sam jaki „profi”! Ogólnie jednak mam taką mentalność i z biegiem lat wszyscy to po prostu zaakceptowali. Z Łukaszem od dawna łączy mnie przyjaźń. Pamiętam jak jeszcze w pierwszej klasie gimnazjum, chodziliśmy na orlika i tam wymyślaliśmy różne zabawy czy wyzwania. Zresztą, do dziś trzymamy się razem i wzajemnie nakręcamy do jeszcze większej pracy.
Znalazłem takie zdjęcie, gdzie w kilka osób stoicie na stadionie w Anglii. Jesteś na nim Ty, Łukasz Poręba, Maciej Warpas , Filip Baranowski, Dominik Więcek, Patryk Grychtolik, Kryspin Karbownik, Jakub Brzeżowski, Adam Borkowski, Patryk Barszcz. Jak wspominasz ten wyjazd?
- To było za czasów występów w drużynie trenerów Marcina Cilińskiego i Grzegorza Grzelki. Wyjechaliśmy do Anglii, aby rozegrać kilka spotkań kontrolnych z mocnymi drużynami. Jak wspominam? Niesamowite przeżycie. Dla wielu z nas był to pierwszy taki wyjazd, gdzie mogliśmy zobaczyć, jak wyglądają kluby zagraniczne. Do tego fajne stadiony, ciekawi przeciwnicy. Mieliśmy mocny skład, złożony z roczników 2000 i 2001. I choć pierwszy mecz z Manchesterem City przegraliśmy 1:4, to kilka dni później potrafiliśmy pokonać Everton 4:1. W ostatnim spotkaniu graliśmy bodajże z akademią Davida Beckhama, wygrywając bardzo wysoko, czego na pewno nie będą miło wspominać (śmiech).
Jak powiedziałem jednak wcześniej, te gry kontrolne były miłym akcentem całego wyjazdu. Na mnie wrażenie zrobiły przede wszystkim bazy treningowe, boiska, warunki, w jakich mogą przygotowywać się zawodnicy, to robiło niesamowite wrażenie. Takie przeżycie wyzwala jeszcze większą motywację, aby osiągnąć upragniony cel.
I przychodzi rok 2018 i dostajesz trzeci cios. Tym razem wiązadła w kolanie..
- Paradoksalnie, stało się podczas treningu indywidualnego. Najlżejsze zajęcia w tygodniu. Wykonywaliśmy ćwiczenia na sztucznym boisku i w którymś momencie zostałem delikatnie popchnięty. Noga utknęła i pamiętam, że upadając, poczułem tylko taki trzask. Jeszcze o własnych siłach zszedłem z boiska i udałem się do gabinetu fizjoterapeuty. Początkowo nie wyglądało to źle, pomyślałem nawet, że to może nic poważnego. Następnego dnia jednak kolano mocno spuchło, zwiększając swoją objętość dwukrotnie.
To chyba najcięższy okres w Twojej przygodzie z piłką?
- No nie było to łatwe. Tak się złożyło, że w tamtych latach co się wyleczyłem, to za chwilę wypadałem znów z powodu kontuzji. Wracałem i po jakimś czasie uraz. I tak w kółko. A ja potrzebowałem stabilizacji, podtrzymania rytmu meczowego. Strasznie mnie to męczyło. Z drugiej strony, starałem się szukać pozytywów. Jeśli wcześniej udało się wrócić, to dlaczego teraz ma być inaczej? Dlatego już następnego dnia, tuż po diagnozie, czytałem jakie ćwiczenia wzmacniające mogę wykonywać. Interesowałem się procesem rehabilitacji, aby żaden aspekt nie został pominięty. Nie mogę biegać, kopać piłki, ale może jest coś innego? To pomaga psychicznie, bo zajmujesz czymś tę pustkę, nie myślisz destruktywnie.
„Trudno pokonać osobę, która nigdy się nie poddaje” – jak napisałeś pod jednym ze zdjęć.
- Dokładnie.
A jak zareagowało Twoje otoczenie? Nie było zwątpienia, że może to ten moment, w którym trzeba dać sobie spokój?
- Najbliżsi zawsze mnie wspierali i oni znając już moje podejście, automatycznie przyjęli, że się nie poddam. Dlatego z ich strony płynęły przede wszystkim słowa wsparcia. Z dalszego otoczenia czasem napływały głosy powątpienia, ale ja się takimi rzeczami nie przejmowałem. Wychodziłem każdego dnia z planem w głowie i robiłem swoje.
O tym, jak wiele znaczyłeś dla drużyny, świadczy spontaniczna akcja zespołu, który przed jednym z meczów CLJ wyszedł w specjalnych koszulkach.
- Kompletnie się tego nie spodziewałem. Pamiętam, że przed meczem zaprosiła mnie do siebie do magazynu ze sprzętem Pani Marta Waszkowska, pod pretekstem wyjaśnienia jakiejś sprawy. Jak już tam poszedłem, to spytała, czy nie idę na boisko. Trochę się wahałem, bo było jeszcze dużo czasu do rozpoczęcia. Zgodziłem się jednak i udaliśmy się na stadion. Usiedliśmy na ławce rezerwowych i w tym momencie patrzę, że na murawie pojawia się cała drużyna w białych koszulkach. Początkowo nie widziałem, co mają tam napisane. Kiedy podeszli bliżej, to nie powiem, łzy wzruszenia napłynęły do oczu. To było bardzo miłe.
Kapitan, którego brak było widać, jak zgodnie wtedy mówili. Wróciłeś jednak szybko, ale początki po trzeciej kontuzji nie były łatwe.
- Zgadza się, ale ja miałem świadomość, że ta forma przyjdzie z czasem. Co innego same treningi czy rehabilitacja, a co innego mecz. Musisz złapać ten rytm i ja sukcesywnie krok po kroku, nadrabiałem zaległości. Może rzeczywiście te pierwsze spotkania po kontuzji nie wyglądały najlepiej, ale ja wracałem już po raz trzeci i nie wpływało to na mnie negatywnie. Przepracowałem solidnie okres przygotowawczy i po nim prezentowałem się na tyle dobrze, że pojechałem na obóz z pierwszą drużyną. Dlatego powtórzę, wracając po kontuzjach, najważniejsze jest, aby po prostu grać. Jak masz ciągłość grania, to wchodzisz na optymalny poziom. Tego faktycznie brakowało mi przez jakieś pięć lat mojej przygody z piłką.
Liczyłeś kiedyś, ile straciłeś łącznie czasu przez urazy?
- Tak. Ponad trzy lata nie grałem. Praktycznie trzydzieści procent mojego życia.
A może Ty padłeś ofiarą swojej wszechstronności, bo słyszałem, że od małego byłeś wyróżniający się w każdej dyscyplinie. A co sport, to pracują inne mięśnie.
- Nie wiem, ale nie podchodzę do tego w taki sposób. Uprawianie wielu dyscyplin w młodości dało mi pewne umiejętności, które dziś mogę wykorzystać na boisku. Na pewno pęknięta kość śródstopia wynikała z przemęczenia, to wiem dokładnie. Robiłem wtedy za dużo i za często. Zresztą, po każdej kontuzji wydawało mi się, że wiem, co jest jej przyczyną i od teraz będę robił inaczej. Człowiek się jednak uczy przez całe życie i pewnie jeszcze nie raz mnie ono zaskoczy.
Co zyskałeś w takim razie poprzez wyjazd do Turcji?
- Co zyskałem? Początkowo, to była ogromna radość, gdy trener Sevela zdecydował, aby mnie dołączyć do kadry. Na miejscu jednak bardzo szybko naciągnąłem mięsień dwugłowy i praktycznie całe zgrupowanie miałem z głowy. To mogła być duża szansa, a skończyło się … jak zawsze. Pamiętam, że podszedł wtedy do mnie Łukasz Poręba i pocieszył w stylu „Na pewno szybko wrócisz”. Chyba miał rację.
Wróciliście do Polski, a Ty kilka miesięcy później debiutujesz w Ekstraklasie. Czułeś, że dostaniesz swoją szansę?
- Liczyłem na nią, ale czy się spodziewałem? Chyba nie. W drugiej drużynie rozegraliśmy tylko jedno spotkanie na wiosnę, z Ruchem Chorzów u siebie i za chwilę liga została przerwana. Czułem się dobrze, trenowałem w domu, ale gdy zadzwonił trener Buczek z informacją, że mam dołączyć na treningi pierwszej drużyny, to nie powiem, byłem trochę zaskoczony.
Ponownie wchodzisz do pierwszego zespołu, co jest niejako problemem dla wielu młodych zawodników, którzy tej presji nie są w stanie udźwignąć. Jak Ty sobie z tym radziłeś?
- Moim zdaniem różnica pomiędzy drużyną seniorów, a drużyną juniorów jest ogromna. W tej drugiej jesteś wśród rówieśników, czujesz się więc bardziej swobodnie. Samo otoczenia jest zresztą inne. W seniorach te różnice w wieku są już zauważalne. Masz młodych zawodników, którzy dopiero zaczynają, ale i też takich, co z grania w piłkę utrzymują się wiele lat. Nie jest więc łatwo pokonać tę pierwszą barierę, wszak wielu z nich widziałeś dopiero co w telewizji. Wydaje mi się, że kluczem w tym przypadku jest pewność siebie i swoich umiejętności. Do starszych musisz odnosić się z respektem, ale równolegle znać też swoją wartość.
Czy ta pewność siebie nie opuściła Cię w debiucie?
- Nie powiedziałbym, że się stresowałem. Była na pewno duża adrenalina i może dlatego nie za wiele z tego debiutu pamiętam. Ogólnie jednak podchodziłem do tego występu mocno skoncentrowany. Było dużo emocji, ale tych pozytywnych. Po meczu przyszły gratulacje, ale nie sprawdzałem gorączkowo, co kto napisał o moim debiucie. Staram się twardo stąpać po ziemi.
Czy młody zawodnik wywodzący się z Akademii Piłkarskiej KGHM Zagłębia może wymarzyć sobie lepszą pierwszą bramkę w Ekstraklasie, niż ta strzelona w doliczonym czasie i to jeszcze w derbowym pojedynku ze Śląskiem Wrocław?
- Chyba nie. Wiesz, ja się praktycznie tutaj wychowałem. Nie da się ukryć, że z samym miastem jak i klubem jestem bardzo mocno związany. Naprawdę. Nie wstydzę się powiedzieć, że jestem wychowankiem Zagłębia Lubin, bo czuje się tutaj jak w domu. Przecież ja wszystko, co robi się za nastolatka pierwszy raz w życiu, robiłem właśnie tutaj. Naprawdę dużo zawdzięczam klubowi. Pomimo moich kontuzji, nikt mnie nigdy nie skreślał i dawał kolejne szanse. Dlatego moim celem na przyszłość jest grać jak najwięcej i w przyszłości stać się ważną postacią drużyny.